Risen to idealna produkcja dla każdego fana gier z serii Gothic. Risen, to także perfekcyjny Gothic 4 i całkiem pomysłowy spin-off, tyle że… nie do końca. A dlaczego? Bo, gdy w 2009 roku Piranha Bytes musiała ratować swoją reputację po niezbyt udanej trzeciej części przygód bezimiennego, postanowiła zaprezentować nam coś, co jest łudząco podobne do tego, co już znamy. W taki o to sposób dostaliśmy grę, która ogólnym zarysem fabularnym, ale nawet i mechanikami bardzo przypominała naszego ukochanego Gothiczka. Zapraszam na recenzję gry Risen

Risen

Naszą historię rozpoczynamy na lądzie jako bezimienny rozbitek, z statku na gapę. Trafiamy na piękną, tropikalną wyspę Faranga, ale szybko okazuje się, że coś tu jest nie tak. Tajemnicze trzęsienia ziemi niepokoją mieszkańców, a z ziemi wydostają się starożytne świątynie, ujawniając dawno zapomniane sekrety. Gracz – jako bezimienny bohater ma rozwikłać zagadkę. Jaką jednak podejmie drogę do celu, zależy tylko od nas, bo by sobie w tym pomóc mamy do wyboru aż trzy różne frakcje. Przede wszystkim – bagna i bandyci Dona Estebana specjalizujący się w walce w zwarciu. Do tego dochodzą magowie z wulkanicznej twierdzy i inkwizycja.

Faranga nie należy do największych map w grach, jest też zdecydowanie mniejsza od kontynentu z trzeciego Gothica, ale to co należy jej oddać to genialne wypełnienie. Podczas naszej przygody przyjdzie zwiedzić nam mnóstwo jaskiń czy oglądać piękne wodospady i wąwozy. Zaś dzięki genialnej, trochę jakby artystycznej oprawie graficznej nieraz, zatrzymacie się by obejrzeć przepiękny wschód słońca i ogólnie grę świateł, która Piraniom wyszła absolutnie genialnie. Nie zapominajmy też o bardzo udanym soundtracku w wykonaniu uwielbianego przeze mnie Kaia Rosenkranza. Nie jest to może tak różnorodne i tak piękne jak to co przygotował do poprzedniej gry studia, ale zdecydowanie zasługuje na uwagę naszych uszu.

Risen

Twórcy postanowili skopiować ze swoich poprzednich gier dosłownie wszystko, co tylko się dało. Na skutek tego, każdy gracz Gothica z miejsca będzie wiedział wszystko o rozwoju postaci i mechanikach tutaj zaimplementowanych. Ponownie mamy trzy główne atrybuty – siła, zręczność i mana. Dodatkowo do każdego typu broni mamy  konkretne umiejętności, które rozwijamy przez całą grę, co jest genialne. Każdy chwali to jak w Gothicach z czasem bohater uczy się lepiej walczyć i dostaje nowe animacje. W Risenie o tym nie zapomniano, wręcz przeciwnie – element ten jest tutaj ulepszony do granic możliwości. Na ten przykład mój bezimienny przez całą grę uczył się nowych sztuczek w walce mieczem. Pod koniec wyuczyłem go nawet trzymać miecz dwuręczny w jednej ręce, co dało mi możliwość korzystania z tarczy przy takim orężu.

Jak wygląda jednak walka w praktyce? Otóż jest bardzo dobrze. Już kilka lat temu, gdy miałem swoje pierwsze podejście do Risena, mówiłem że jest to zdecydowanie najlepszy system walki w grach niemieckiego studia – zdanie to podtrzymuje. Początkowo może wydawać się on dosyć drewniany, ale zaraz po tym się go uwielbia. Wbrew pozorom, jest on całkiem podobny do tego co znamy z pierwszych części Gothica, ale znacznie bardziej rozbudowany. Uniki, bloki, ataki z lewej, ataki z prawej, kontry – satysfakcja po udanej walce gwarantowana.

Tarcza władcy tytanów
Biegania po świątyniach maraton

Niestety mimo, że fabuła jest naprawdę interesująca, a Faranga aż kipi klimatem to cała zabawa zaczyna się psuć niedługo po rozpoczęciu trzeciego rozdziału (z czterech dostępnych). Nagle zamiast bujnej przyrody zaczynamy krążyć tylko i wyłącznie po szarych, nieciekawych podziemnych świątyniach, a na powierzchnie wychodzimy tylko na chwilę i to przy użyciu run teleportacyjnych. Gra zmienia się w dungeon crawler, a my popadamy w monotonie i ciągłe walki z tymi samymi potworami by omijać pułapki  i znajdować kolejne klucze do kolejnych bram. O ciekawych i nietypowych questach z wcześniejszej części gry możemy zapomnieć.

Coś co uwielbiam w grach Piranii to ich żyjące światy. NPC, które w zależności od pory dnia zajmują się innymi rzeczami, ich reakcje na nasze włamania czy paradowanie z mieczem zawsze znacząco wpływają na immersje, nie mogę więc tego nie wyróżnić. Szkoda jednak, że postanowiono zaimplementować mapę, która aktualizuje się odpowiednio do zadania, tj. oznacza nam pracodawcę i konkretne punkty, w które musimy się udać. Dużo lepszym pomysłem by było wymaganie od gracza uważnego słuchania dialogów i późniejszego szukania konkretnego wodospadu, żeby potem minąć chatkę myśliwego i finalnie natrafić na cel – gniazdo gnomów. Wpłynęło by to jeszcze bardziej na immersje. Mimo tego elementu – zdecydowanie nie nazwałbym Risena grą prowadzącą za rączkę.

Risen

W grze przyjdzie nam sprostać bardzo wielu zadaniom, które często będą się na siebie nachodzić. Bardzo często, by rozwiązać jeden problem, będziemy musieli zająć się trzema innymi. Questy są różnorodne i bez żadnego wyjątku – ciekawe. Nie zapomnę tego gdy próbując złamać pewnego człowieka, podrzuciłem mu łeb jego ukochanej krowy do łóżka (tak, jestem też fanem Ojca Chrzestnego, skąd wiedziałeś?) Zadania nie raz przysporzą nam małego problemu, ale nie jest to, nie wiadomo jak, trudna gra.

Istotną niedogodnością w grze jest ograniczona różnorodność zbroi i broni. Dopiero w finałowych momentach rozgrywki natknąłem się na mój pierwszy hełm, co było dla mnie zaskoczeniem – dotąd nie zdawałem sobie sprawy z możliwości wyposażenia postaci w ten element. Przez całą grę dysponowałem zaledwie czterema rodzajami pancerzy, przy czym jeden był w moim posiadaniu przez dosłownie pięć minut. Co więcej, każdy z nich musiałem nabyć drogą kupna, ponieważ nie natrafiłem na możliwość zdobycia ich inaczej. Taka sytuacja znacząco spowalnia rozwój postaci i prowadzi do kuriozalnych sytuacji, gdzie choć zwyciężasz w pojedynkach z każdym żołnierzem obozu, to paradoksalnie dalej nie masz butów i biegasz na bosaka.

Wielka szkoda, że Cenega nie postanowiła wydać gry z polskim dubbingiem. Jestem pewien, że bardzo dobrze wpłynęło by to na odbiór wśród Polaków. Szczególnie, że dialogi potrafią sprawić uśmiech na mojej twarzy a zdecydowanie lepiej bym je zapamiętał gdyby były wypowiedziane po polsku. Nie jest to co prawda poziom dialogów z Gothica, bo i sam stary bezimienny jest dużo barwniejszą postacią niż nasz rozbitek, ale mimo to – jest naprawdę dobrze.

Risen

Na początku tej recenzji zwróciłem uwagę na związki między serią Gothic a Risenem, co teraz chciałbym dokładniej wyjaśnić. Jak już wcześniej wspomniałem, mechaniki takie jak nauka czy otwieranie zamków mają wiele wspólnego w obu grach. Podobieństwo to widoczne jest również w konstrukcji przeciwników: krwiopijce z Myrtany mają swoje odpowiedniki w postaci ćm grobowych na Farandze, orkowie z Myrtany są zastąpieni przez Jaszczuroludzi, a nawet chrząszcze znajdują swoich odpowiedników w łodzikach. Również niektóre elementy fabuły są całkiem podobne, jak np. sytuacja z wysłannikami króla przejmującymi kontrolę nad miastem: do Khorinis przypływają paladyni, a do miasta portowego na wyspie – inkwizycja.

Można by wymieniać więcej takich większych lub mniejszych powiązań, ale skupmy się na tym dlaczego Risen może stanowić kontynuacje historii z Gothica. Argumentacja wydaje się prosta: Gothic 3 kończy się momentem, gdy bogowie są wygnani ze świata, a Risen rozpoczyna się w okresie po tym wydarzeniu. Choć może to wydawać się naciągane, dla mnie zmiana kilku słów w Risenie mogłaby sprawić, że gra ta stałaby się prawdziwym Gothic 4 lub spin-offem serii. Tak jednak nie jest, pamiętajcie o tym. Oficjalnie to zupełnie inne twory 😉 Odsuwając jednak tematy fabularne – gameplayowo Risen jest tym czym Gothic 3 zawsze chciał być, tym jak powinien wyglądać. 

Risen

Podsumowując całe te moje bazgroły. Piranha Bytes stworzyłoby produkcję wybitną, stworzyłoby gdyby tylko nie zepsuli drugiej połowy gry. Pierwsze 15-20 godzin to coś cudownego, nostalgia i wspomnienia z pierwszego przechodzenia ulubionej gry. Szkoda tylko, że po drodze coś poszło nie tak i na drugą połowę dostaliśmy symulator chodzenia po jaskiniach. Dalej bardzo dobry symulator, ale jednak nie tego oczekiwałem. Mimo wszystko – zdecydowanie gra jest warta uwagi, bo Risen równa się bardzo dobra produkcja. A ja? Pewnie ogram dwójkę albo spróbuje zagrać jeszcze raz w jedynkę, ale tym razem magiem – pierwszy raz w mojej przygodzie gier video 😉

PS. Ciekawe czy ktoś policzy i napisze w komentarzu ile razy wspomniałem o Gothicu 😀

Kilka dni temu w sieci pojawił się pierwszy zwiastun filmu „Egzorcysta. Wyznawca”, który ma rozpocząć nową trylogie serii rozpoczętej przez Williama Friedkina w 1973 roku. Nie licząc slasherów, oryginał jest zdecydowanie moim ulubionym horrorem. Logicznym jest więc, że rodzi się bardzo ważne pytanie – czy Egzorcysta ma szanse porwać moje serducho raz jeszcze? Dzisiaj spróbujemy odpowiedzieć sobie na to pytanie. Zapraszam

Egzorcysta. Wyznawca

Na samym początku musimy zwrócić uwagę, że oryginał powstał bardzo dawno temu, gdy horrory wyglądały zupełnie inaczej niż teraz i śmiem twierdzić, że dosłowne przenoszenie tamtego filmu i tamtych czasów w 2023 rok wydaje się być bezsensowne, szczególnie na rynku gdzie filmy grozy wyglądają zupełnie inaczej (nie źle!). Nie mówię, że twórcy powinni rzucać co chwile jumpscare, ba – to byłaby fatalna decyzja, ale jednak lekkie przyspieszenie akcji nie zaszkodziłoby. W produkcji Friedkina połowę filmu zajmuje upewnianie się co do opętania – to, jak na dzisiejsze standardy trochę za długo i byłoby to zdecydowanie za trudne do powtórzenia w sposób unikalny.

Bardzo podoba mi się charakteryzacja, a opętane dziewczynki naprawdę przerażają i wprawiają w niepewność. Regan z oryginału wyglądała genialnie przy premierze, ale z wiekiem było niestety tylko gorzej. Najwyraźniej w nowej serii zadbali o ten element perfekcyjnie. Swoją drogą ciekawe jak wytłumaczą brak Regan, bo w końcu pojawi się jej matka, a o córeczce nic nie słychać, szkoda.

Jest jednak w tym zwiastunie pewien element, który bardzo mnie uspokaja, co do tego czy twórcy na pewno wiedzą jaki film postanowili wskrzesić, chodzi o końcówkę. Dawno temu powstał zwiastun, który był zbyt przerażający dla ówczesnych widzów, przez co nie został nigdy oficjalnie wydany. Zastosowano w nim technikę szybkiego wrzucania czarnobiałych fragmentów, na których widzimy demona i opętaną Regan. Zwiastun się ten kompletnie zestarzał, ale w nowej wersji pod koniec stosowana jest ta sama technika  i w efekcie dostajemy naprawdę przerażający pokaz czegoś dziwnego co się stało z dziewczynkami, ale o tym zapewne dowiemy się już po premierze.

Odpowiadając jednak na tytułowe pytanie – jest szansa. Twórcy wiedzą co robią, po zwiastunie widać, że nie próbują z tego robić żadnej obecności czy innego nowoczesnego horroru, tylko biorą oryginał i próbują wziąć z niego wszystko to co najlepsze – klimat przede wszystkim, delikatnie dostosowując to do dzisiejszych standardów, ale trzymając się pewnych zasad. Mimo to, jest to jednak tylko zwiastun i końcowy produkt może się bardzo różnić. Na ten moment wygląda to prawie idealnie i po cichu boje się, że coś pójdzie bardzo nie tak. W każdym razie – czekam z niecierpliwością!

Baldur’s Gate – kultowy cRPG, który w grudniu obchodzi swoje 25 urodziny. Mimo tego „niezłego” wieku i mnóstwa opinii o legendarności tejże gry nigdy w nią nie zagrałem, aż do niedawna – gdy zafascynowany reputacją Wrót, sam postanowiłem sprawdzić z czym to się je i czy ktoś nowy, może jeszcze polubić ten świat. Zapraszam was serdecznie na moją recenzję Baldur’s Gate: Enhanced Edition, gdzie wspólnie przyjrzymy się temu niezapomnianemu tytułowi, zastanowimy się, co sprawiło, że na zawsze zagościł w sercach graczy, a ja podzielę się swoimi wrażeniami jako nowicjusz w tej magicznej i tajemniczej krainie.

Baldur's Gate - logo

Ratowanie świata zostawmy innym

Naszą historie zaczynamy od stworzenia i nazwania postaci (Hakon pozdrawia!). Chwile po tym już dowiadujemy się o czyhającym za rogiem niebezpieczeństwem i razem z naszym przybranym ojcem Gorionem musimy uciekać z twierdzy, którą nazywamy domem. Wszystko wskazuje, na to że niebezpieczeństwo z jakiegoś powodu, poluje właśnie na nas! Na samym początku chce zauważyć, że nie jest to kolejna opowieść o ratowaniu świata, a raczej próbie zwykłego przeżycia i zdobywania informacji o swoim pochodzeniu, bo niestety nie zdążyliśmy się o nim za dużo dowiedzieć od naszego opiekuna, który w trakcie ucieczki oddaje za nas życie.

Opowieść w Baldur’s Gate nigdzie się nie śpieszy i to właśnie w tym powolnym tempie tkwi jej urok. Zamiast epickiego wyścigu, przenosimy się w świat, gdzie czas zdaje się płynąć inaczej i pozwala nam w pełni zanurzyć się w przygodach bohaterów, rozwiązywać problemy mieszkańców Zapomnianych Krain i spędzać wiele godzin na eksploracji oraz gromadzeniu ekwipunku. I to jest piękne! Baldur pozwala nam zagłębić się w historie tego ogromnego świata, ale i żyć każdym krokiem naszych postaci, nie tylko jako bohaterowie, ale także zwykli mieszkańcy. Możliwość pójścia do tawerny i napicia się taniego piwa, które karczmarz tak poleca, tylko po to by posłuchać plotek to element, który uwielbiam i który pozwala jeszcze bardziej zanurzyć się w tym fantastycznym świecie.

Baldur's Gate - dialogi

Sama główna intryga jednak nie powala. Mamy całkiem dobry pomysł na głównego przeciwnika, ale tak naprawdę wszystkiego o nim dowiadujemy się nagle. Do pewnego momentu działamy powoli, zajmujemy się sprawami, które ktoś zrobić musi, aż pod koniec gry wychodzą wszystkie informacje i zaraz po tym filmik końcowy. No nie tego oczekiwałem, po głównym wątku tejże gry. Na szczęście sytuacje ratują zadania poboczne, które choć krótkie i w teorii zwykłe „przyjdź, zabij, pozamiataj”, to w rzeczywistości dzięki wyśmienitym dialogom sprawiają one, że potrafiłem siedzieć godzinami ratując życie kolejnym nieszczęśnikom.

Lokacje zachwycają

Obszar, który przyjdzie nam zwiedzać jest ogromny, choć mogłoby się wydawać, że zbyt pusty – ja jednak nie podzielam tego zdania i jestem fanem tych pięknych, malowniczych lasów. Uważam, że to kolejny udany sposób na zbudowanie prawdziwego, żyjącego świata, no bo przecież nie wszędzie się coś musi dziać. Mamy miasta przepełnione ludźmi (i nie tylko!), tawernami, sklepami czy świątyniami, ale mamy też lasy pełne dzikich zwierząt, które żyją spokojnie swoim życiem, ale mamy też polujących na nich ludzi, którzy na pewno zwrócą nam uwagę, gdy będziemy hałasować i utrudniać im to zadanie. Dodatkowo udźwiękowienie sprawia, że przechadzka po takim lesie staje się niezwykle przyjemna. Dzięki tej dbałości o dźwięki ptaków, wiewiórek czy innych zwierząt, gra staje się bardziej immersyjna, przenosząc nas w rzeczywisty świat natury.

Jak już wspomniałem lasy zachwycają swoją malowniczością i magicznym klimatem, nie są to jednak wyjątki od innych lokacji, które również przykuwają uwagę swoim urozmaiceniem i szczegółowością. Miasta tętnią życiem i „zwykłymi” tajemnicami szarych istot. Jaskinie zachwycają swym mrokiem i faktycznie możemy odczuć strach przed nieznanymi zakamarkami dalszych tuneli. Świat jest bardzo różnorodny, ale i otwarty – praktycznie w każdym momencie możemy udać się gdzie tylko chcemy.

Baldur's Gate - świątynia Bhaala

Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę

Przygód nie doświadczamy jednak sami, bo gra daje nam możliwość i poleca by zebrać drużynę, z którą będziemy rozwiązywać wszystkie problemy w krainach. Niestety jednak uważam, że nasi towarzysze to element z niewykorzystanym potencjałem. I nie zrozumcie mnie źle – uwielbiam Minsca, no i oczywiście Boo, nie zapominajmy o Boo, ale brakuje mi tutaj interakcji między towarzyszami, czyli coś co tak bardzo spodobało mi się w Tormencie. Chciałbym by Imoen kłóciła się z jąkającym Khalidem, Dynaheir wychwalała Minsca, a ktoś wyśmiewał Boo, niestety jednak żadnych rozmów w naszej ekipie nie doświadczymy, no chyba że między główną postacią a innym towarzyszem. Podobno ten element został wprowadzony w drugiej części i wyszedł tam naprawdę dobrze, ale brakuje mi go tutaj.

Adventures & Dragons pełną parą

Baldur’s Gate oparty jest na zasadach drugiej edycji Adventures & Dragons, które były delikatnie mówiąc trudne do pojęcia, szczególnie osobie niezaznajomionej wcześniej z tym światem (chociaż kilka lat temu ukończyłem Tormenta). Teoretycznie gra posiada samouczek, ale dotyczy on bardziej korzystania z interfejsu, niżeli sposobu liczenia punktów, które przecież są tutaj tak ważne. Jedne wartości punktów lepiej jak są wieksze, drugie jak są mniejsze i weź to wszystko ogarnij ot tak bez żadnych podpowiedzi. Na szczęście teraz, w 2023 roku, spokojnie mogłem sobie sprawdzić te informacje w internecie, bo inaczej dużo dłużej zajęło by mi zrozumienie tego. Początkowo te trudne zasady miałem uznać za minus, ale okazało się, że w oryginalnym wydaniu pudełkowym do gry dostarczana była również potężna instrukcja, która wszystko dokładnie wyjaśniała, a nawet posiadała opisy wszystkich czarów!

Coś co również mi się bardzo spodobało to tworzenie postaci i uważne wybieranie biegłości. Do naszej dyspozycji mamy mnóstwo różnych klas, które się od siebie różnią, np. tym jakich broni mogą używać. Tak o to trzeba bardzo uważnie awansować punkty biegłości, aby nasza postać była jak najmocniejsza, bo jeden zły wybór może znacząco utrudnić nasze starcia. W końcu w całej grze nie awansujemy tak często i kończymy zapewne z poziomem poniżej dziesiątego! Mimo to jednak uważam, że poziom trudności jest bardzo przystępny (grałem na normalnym, który paradoksalnie jest bardziej takim średnio-niskim xD, bo do wyboru mamy jeszcze „Standardowe zasady”). Są momenty, w których trzeba się natrudzić, ale nie na tyle by psuło nam to rozrywkę.

Przygotujcie długopis i kartkę

Nie mogę niestety jednak pojąć jak można było tak spierniczyć sprawę dziennika, którego ciężko mi znaleźć jakieś zalety. Gdy zaczynamy nowy rozdział automatycznie, bez żadnego ostrzeżenia kasują nam się wszystkie questy, nawet te, które teoretycznie są na wyższe poziomy czy rozdziały. Co ciekawe, mimo usunięcia z dziennika to questy dalej są aktywne i jeśli tylko o nich pamiętamy to dalej można je ukończyć, a przynajmniej udało mi się tak zrobić z jednym zadaniem. W raz z nowym rozdziałem musimy pożegnać się również z wszystkimi informacjami dotyczącymi tego kto co skupuje. Ale zostawmy już to kasowanie, skupmy się na innym aspekcie dziennika, czyli samym zapisywaniu zadań, bo i tutaj twórcy nie są konsekwentni. Jednym razem nowa informacja do zadania jest dodawana pod inną godziną, a innym razem podmienia nam wcześniejszą informacje, przez co o wszystkim musimy sami pamiętać, nawet jeśli mamy to zapisane w dzienniku. Nie wiem, może za dużo nagrałem się w Gothica, gdzie dziennik został zrobiony idealnie i temu mam takie wymagania – naprawdę nie mam pojęcia.

Baldur's Gate - widok na piętro gospody
Gospoda wygląda naprawdę przytulnie 😉

Raj dla uszu

Wracając jednak do udźwiękowienia, które jak wspominałem celująco buduje klimat i wchłania nas co raz bardziej. Poza świetnymi dźwiękami lasu i zwierząt na uwagę zasługuje świetna muzyka Michaela Hoeniga, którego kompozycje doskonale wpasowują się w atmosferę i sytuacje i perfekcyjnie podkreślają ważne momenty w przygodzie naszej drużyny. Do tego dochodzi wybitna polonizacja, w której usłyszeć możemy tak wybitne osobistości jak Piotr Fronczewski, Jan Kobuszewski czy Gabriele Kownacką. Myślę, że wielu, którzy nie grali nigdy w Baldura bardzo dobrze znają tekst „Przed wyruszeniem w drogę należy zebrać drużynę” – o czymś to świadczy moi drodzy 😉

 

Zanurzcie się w nieznanych krainach czym prędzej

Podsumowując, Baldur’s Gate w wersji Enhanced Edition (która została mocno poprawiona od premiery!), jest wyśmienitą produkcją, która przetrwała próbę czasu w sposób najlepszy z najlepszych i nadal potrafi zachwycić swoją szczegółowością i otwartością świata. Mimo że na rynku dostępne są nowsze, bardziej zaawansowane graficznie tytuły, Baldur’s Gate potrafi wciągnąć na długie godziny dzięki swojej rozbudowanej zawartości, bowiem tyle malutkich elementów i szczegółów ciężko szukać nawet w nowych grach. Dla każdego, kto kocha gry tego gatunku, Wrota Baldura to absolutna konieczność, która dostarczy niezapomnianych wrażeń i emocji na długie, niekończące się godziny rozgrywki.

Sam zakończyłem grę mając na liczniku 45h, co jest naprawdę sporym wynikiem jak na mnie, ale to wszystko zasługa pięknego i żywego świata. Nie ukończyłem jednak dodatku „opowieści z wybrzeża mieczy”, ale na pewno to zrobię i wtedy poinformuje was o moich odczuciach, a tymczasem – zapraszam do komentowania notki, a tych którzy nigdy nie grali – do poznania nieznanych krain!

„Ojciec Chrzestny” to bezdyskusyjnie jedno z najważniejszych dzieł kinematografii. Film ponadczasowy, który po 50 latach dalej jest chętnie oglądany i kolejne pokolenia poznają historie rodziny Corleone. Nie wszyscy jednak wiedzą, że produkcja ta nie miała łatwo i mało brakowało, a nigdy by nie powstała albo nie przypominałaby finalnego produktu. Dzisiaj przedstawię wam 10-cio odcinkowy  serial fabularny, który opowiada trudną historie powstawania tego dzieła. Zapraszam na recenzje „The Offer”

The Offer plakat

Gdy Mario Puzo postanawia napisać powieść o potężnej rodzinie mafijnej i błyskawicznie staje się ona bestsellerem, Al Ruddy postanawia wziąć się za ekranizacje tej historii. Nie będzie to jednak proste zadanie, bowiem „The Offer” jest opowieścią o tym jak Ruddy musi walczyć z kolejnymi problemami, które pojawiają się jak głowa Hydry – gdy pozbywa się jednego, natychmiast pojawiają się następne. Czasy powstawania „Ojca” to moment, gdy Paramount potrzebował prawdziwych kasowych hitów, aby móc utrzymać się na rynku, co było dodatkowym utrudnieniem przy produkcji. „Góra” wymagała by film był prosty i trzymał się utartych ścieżek, a jak dobrze wiemy – było zupełnie inaczej. To właśnie na tej walce o odpowiednią formę filmu skupia się cała fabuła „The Offer”.

Twórcy filmu – Al Ruddy, reżyser Francis Ford Coppola i scenarzysta Mario Puzo – dążyli do stworzenia dzieła swoich marzeń, które przekroczyłoby granice kina i zapisało się w historii sztuki filmowej. Serial bardzo dobrze prezentuje różnice podejść do tego tematu. Mamy tutaj ludzi, którzy kochają kino i widzą w nim prawdziwą sztukę, ale są też ludzie, którzy w kinematografii widzą przede wszystkim pieniądze. I to nie jest tak, że automatycznie ta druga grupa jest wrogiem filmu, ci ludzie po prostu potrzebują większych dowodów na to, inwestycja się zwróci i zarobi na kolejne.

Swoją drogą to zakochałem się w bohaterach tej historii. Z wyjątkiem jednej postaci, która – co ciekawe – nie istniała w rzeczywistości (ale o tym za chwilę), nie ma tu nikogo, kogo nie chciałbym zobaczyć na ekranie. Widzimy tu galerię przesympatycznych postaci, a co najważniejsze – nie są oni sztuczni! Dzięki doskonałemu aktorstwu każdy bohater wydaje się być w pełni wiarygodny, a między nimi istnieje prawdziwa chemia. Wspólne występy sprawiają, że pojawia się na mojej twarzy szeroki uśmiech. Uwielbiam sposób, w jaki Matthew Goode (gra Roberta Evansa) wciela się w swoją postać, używając do tego zarówno twarzy, jak i głosu. Uwielbiam scenę, w której szczęśliwi Albert Ruddy, Mario Puzo, Francis Coppola i Robert Evans stoją razem, obejmując się przed obiektywami podczas wyczekiwanej premiery filmu. To taki element, który symbolizuje koniec, ten wyczekiwany moment, gdy w końcu udało się nakręcić i wydać ten film.

The Offer - premiera Ojca Chrzestnego

Mówiąc jednak o aktorstwie, nie sposób pominąć tego, jak niesamowicie dobrze została dobrana obsada „Ojca Chrzestnego”. W szczególności Anthony Ippolito w roli Ala Pacino/Michaela Corleone był strzałem w dziesiątkę. Scena w restauracji, w której Michael zabija Sollozzo, jest tego znakomitym przykładem. Ippolito w sposób perfekcyjny naśladuje maniery Pacino z tamtego okresu, a jego wygląd i charakteryzacja to tylko jedne z wielu powodów, dla których ten casting jest absolutnie perfekcyjny.

Każda postać z oryginalnego filmu otrzymała tu znakomitego odtwórcę. W szczególności widać to w scenie, gdy Coppola organizuje kolację przed rozpoczęciem zdjęć, by aktorzy mogli się lepiej poznać. Już wtedy, bez żadnych kamer i scenariuszy, aktorzy wcielają się w swoje postaci, improwizując i tworząc prawdziwą kolację rodziny Corleone, która wygląda jak żywcem wyjęta z filmu. To niesamowite jak każdy aktor idealnie wpasowuje się w swoją rolę, tworząc wyjątkową chemię i realizując wizję twórców w sposób absolutnie perfekcyjny.

W „The Offer” wielokrotnie podkreślano, że „Ojciec Chrzestny” to nie tylko gangsterska opowieść, ale przede wszystkim historia rodziny i zasadach w niej panujących. Jednak dla miłośników kina z przestępczym wątkiem również znajdzie się tutaj coś interesującego. Wynika to z faktu, że podczas produkcji filmu Cosa Nostra miała swój udział i narzuciła swoje wymagania dotyczące opowieści.

Ten serial emanuje miłością do kina, a opowieść o tym, jak filmy potrafią wzbudzać emocje nawet u najtwardszych widzów, jest według mnie bardzo prawdziwa. Jestem zachwycony ilością nawiązań do świata kinematografii, które można tu znaleźć. W tym temacie bardzo cenię sobie także analizy różnych scen i symbolikę, a tutaj jest tego mnóstwo.

Szkoda jednak, że „The Offer” nie jest opowieścią w pełni prawdziwą. Choć wiele z elementów fabuły czerpie z prawdziwych wydarzeń, to wciąż nie wiadomo, co jest w pełni prawdziwe, a co zostało zmienione w imię dramaturgii. Wszystko opiera się w końcu na wspomnieniach Alberta Rudd’yego, a nie większej grupy ludzi. Można to szczególnie zauważyć, gdy spróbujemy znaleźć wady głównego bohatera. Nagle się okazuje, że wszystko co robił było dobre. Nie jest to w pełni wiarygodne, ale kto wie jak było 😀 Starałem się weryfikować wszystko co widzimy na ekranie i tak naprawdę, według internetu – większość wątków jest w pełni prawdziwa. Były co prawda jakieś zmiany w wątku Franka Sinatry, ale nie na tyle duże by był to jakiś problem.

Jednakże, moim zdaniem największym zgrzytem „The Offer” jest wprowadzenie postaci, która nigdy nie istniała – o czym wspomniałem już wcześniej. Podobnie jak w „Czarnobylu„, jeden bohater ma reprezentować wiele innych postaci. W tym przypadku jest to Barry Lapidus – człowiek, który do samego końca nie wierzył w sukces projektu Coppoli i w każdym kroku starał się go zablokować. Mimo to, historia ta pozostaje fascynująca i wciąż wzbudza wiele emocji, mimo że dobrze wiemy, jak to wszystko się skończyło 😉

Jestem również fanem tego co możemy tutaj usłyszeć, bowiem Soundtrack naprawdę robi robotę i zawsze jest idealnie dopasowany. Co ciekawe początkowo żałowałem, że w ogóle nie słyszymy motywu przewodniego z „Ojca Chrzestnego”, później zacząłem się zastanawiać, że może to i lepiej, że może nie do końca on tu pasuje, a potem bum! Następuje premiera filmu, cała sala wypełniona ludźmi i nagle ta cudowna melodia… ciary zapewnione.

The Offer - Anthony Ippolito jako Michael Corleone
Michael Corleone jak się patrzy

To wszystko sprawia, że „The Offer” jest niemalże pozycją obowiązkową dla każdego fana „Ojca Chrzestnego”, a może i nawet każdego konesera kina. I choć po pierwszym odcinku nawet mi się podobało, tak po drugim poleciałem w binge-watching i zakochałem się w tej produkcji po całości. Totalnie nie rozumiem ocen krytyków z Rotten Tomatoes (57% krytycy, 95% publiczność), ale nie jest to pierwsza sytuacja, w której widzowie mają odmienne zdanie od krytyków.  Opinia krytyka Seeda jest jednak prosta – siadać, oglądać i zatracić się w tej pięknej historii z tymi cudownymi charakterami.

Gdy zobaczyłem plakat „Deinfluencera”, bądź jak kto woli w polskiej wersji „Polowania na influencerke”, od razu w mojej głowie były myśli, że no okeeej – kolejny horror z teoretycznie ciekawym psycholem skrytym za kolejną maską i z teoretycznie ciekawą, śmiertelną „zabawą”. Pomyślałem sobie, że włączę, poprzewijam na różne fragmenty, by zobaczyć z czym to się je, po czym obejrzę co innego.  Troszkę mi nie wyszło, bo godzinę później dalej oglądałem jak nastoletnia influencerka walczy o życie. Ja jestem Seedu i zapraszam was serdecznie na kolejną recenzje w moim wykonaniu! 

Deinfluencer - plakat filmu

Standardowo totalnie nie rozumiem skąd wziął się polski tytuł „Polowanie na influencerkę”. Nie dość, że „Deinfluencer” brzmi po prostu dużo lepiej to i jest on dużo bardziej zgodny z prawdą, bo tytułowego polowania w filmie nawet nie ma, a nasze widowisko zaczynamy już po porwaniu i uwięzieniu głównej bohaterki. Dowiadujemy się wtedy również, że nasz psychopatyczny gospodarz, który ukrywa się za dziwaczną, lecz przyciągającą uwagę maską, posiada pewne zasady moralne i nigdy nie okłamie swojej ofiary. Jednak kim jest ta ofiara i czy to tylko przypadek, że to akurat ona ma zagrać w grę pana psychola? Oczywiście, że nie – Kelly Weaver to nastoletnia cheerleaderka, która jest już bardzo dobrze znana w internecie, a co za tym idzie ma spory wpływ na innych ludzi, a w szczególności dzieci. Kelly na swoich socialmediach prezentuje wyidealizowane życie i tworzy swoją fikcyjną kreacje. Nie podoba się to jednak panu w masce, który chce by pokazała ona swoją prawdziwą twarz.

Szkoda tylko, że początkowo nie da się w ogóle zrozumieć jego działań. Wiemy, że chce by dziewczyna przestała udawać kogoś kim nie jest, więc żeby do tego doprowadzić każe jej wstawiać fotki, które mają przekraczać konkretny próg polubień w konkretnym czasie. Widzicie w tym sens? Bo ja nie bardzo. Oczywiste, że w takiej sytuacji szybko będzie trzeba iść w kontrowersje i w co raz to odważniejsze pokazywanie ciała w celu pokonywania kolejnych progów polubień. Tylko, że to chyba nie jest pokazywanie prawdziwego ja naszej bohaterki.

Takich głupiutkich błędów scenariuszowych jest niestety znacznie więcej. Bohaterka jest ciągle obserwowana i podsłuchiwana poprzez kamery, ale nie przeszkadza jej to by rozmawiać z kimś na temat ucieczki bądź jak może powiadomić władze, że jest w niebezpieczeństwie. Zupełnie jakby ktoś nagle zasnął przed kamerami. Jednak element, którego najbardziej nie mogę pojąć to wstawianie zdjęć, na których bardzo wyraźnie widać krew czy wielki bandaż na plecach. Naprawdę nikt z internautów nie zorientował się, że coś jest nie tak?

Coś co miałem nadzieje, że będzie największym plusem tego filmu okazało się być solidnym niewypałem. Postać porywacza poza kilkoma scenami na początku nie budzi w nas żadnego poczucia strachu czy niepewności do tego co za chwile zrobi. Miało być tajemniczo i przerażająco, ale coś poszło nie tak. Nawet scena, w której zdejmuje maskę jest bez żadnego polotu. Co zabawniejsze – tylko my, widzowie, widzimy te twarz i absolutnie nic ten element nie wnosi do filmu. Reszta bohaterów również niczym się nie wyróżnia, a i aktorsko nie jest za dobrze.

Film niestety może wydawać się nudny aż do końcowych minut, kiedy to nabiera on zupełnie innego znaczenia i skupimy się na tym jak złe w skutkach mogą być socialmedia. Oto przecież miejsce, w którym jedni ludzie udają kogoś kim zupełnie nie są, pokazują swoje bogactwa, swoje wyidealizowane ciała poprawiane w photoshopie, a inni potrafią to wszystko łykać bez zastanowienia.  Dodatkowo to właśnie influencerzy dołączają do grona osób, które wychowują i wpływają na przyszłość dziecka. Wcześniej byli to rodzice, dziadkowie i nauczyciele, nagle do tej listy dołączają również obcy ludzie z internetu. Socialmedia, jak to w filmie słusznie zostało powiedziane – próbują udawać, że mają pewne zasady, a w rzeczywistości wszędzie bombardują nas seksem i seksualizowaniem wszystkiego.

Technicznie rzecz biorąc film trzyma poziom. Zdjęcia przypominają dobrej jakości amatorską produkcje, niżeli pełnoprawny film. Nie ma tu żadnego szału, żadnych długich ujęć, ale ogląda się to całkiem dobrze, a i montaż daje rade. Co ciekawe film jest reklamowany jako thriller horror i tak jak z tym pierwszym zdecydowanie się zgadzam, tak temu drugiemu mówię stanowcze nie. W całym filmie są może dwie sceny (i to na początku), które może by się nadawały do jakiegoś filmu grozy, ale to też tak nie do końca.

Podsumowując – Deinfluencer to film, który można obejrzeć ale można też na przykład umrzeć ale raczej nie więcej niż raz. Jest to produkcja, która ma nam przekazać jakąś mądrą myśl i w takim przypadku jest całkiem udany. Nie widzę niestety sensu powrotu do tego filmu, gdy już dobrze wiemy co i jak. Swoją drogą w internecie są jakieś ślady filmów pod tytułem „Deinfluencer: Offline” i „Deinfluencer: Clickbait”. Zapewne reżyser już teraz planuje kontynuacje. Czy zobaczę? Pewnie tak, ale liczę na coś świeżego.

Dzięki i zapraszam do dyskusji w komentarzach 😉