Baldur’s Gate – kultowy cRPG, który w grudniu obchodzi swoje 25 urodziny. Mimo tego „niezłego” wieku i mnóstwa opinii o legendarności tejże gry nigdy w nią nie zagrałem, aż do niedawna – gdy zafascynowany reputacją Wrót, sam postanowiłem sprawdzić z czym to się je i czy ktoś nowy, może jeszcze polubić ten świat. Zapraszam was serdecznie na moją recenzję Baldur’s Gate: Enhanced Edition, gdzie wspólnie przyjrzymy się temu niezapomnianemu tytułowi, zastanowimy się, co sprawiło, że na zawsze zagościł w sercach graczy, a ja podzielę się swoimi wrażeniami jako nowicjusz w tej magicznej i tajemniczej krainie.
Autor: Seedu
„Ojciec Chrzestny” to bezdyskusyjnie jedno z najważniejszych dzieł kinematografii. Film ponadczasowy, który po 50 latach dalej jest chętnie oglądany i kolejne pokolenia poznają historie rodziny Corleone. Nie wszyscy jednak wiedzą, że produkcja ta nie miała łatwo i mało brakowało, a nigdy by nie powstała albo nie przypominałaby finalnego produktu. Dzisiaj przedstawię wam 10-cio odcinkowy serial fabularny, który opowiada trudną historie powstawania tego dzieła. Zapraszam na recenzje „The Offer”
Gdy zobaczyłem plakat „Deinfluencera”, bądź jak kto woli w polskiej wersji „Polowania na influencerke”, od razu w mojej głowie były myśli, że no okeeej – kolejny horror z teoretycznie ciekawym psycholem skrytym za kolejną maską i z teoretycznie ciekawą, śmiertelną „zabawą”. Pomyślałem sobie, że włączę, poprzewijam na różne fragmenty, by zobaczyć z czym to się je, po czym obejrzę co innego. Troszkę mi nie wyszło, bo godzinę później dalej oglądałem jak nastoletnia influencerka walczy o życie. Ja jestem Seedu i zapraszam was serdecznie na kolejną recenzje w moim wykonaniu!
Standardowo totalnie nie rozumiem skąd wziął się polski tytuł „Polowanie na influencerkę”. Nie dość, że „Deinfluencer” brzmi po prostu dużo lepiej to i jest on dużo bardziej zgodny z prawdą, bo tytułowego polowania w filmie nawet nie ma, a nasze widowisko zaczynamy już po porwaniu i uwięzieniu głównej bohaterki. Dowiadujemy się wtedy również, że nasz psychopatyczny gospodarz, który ukrywa się za dziwaczną, lecz przyciągającą uwagę maską, posiada pewne zasady moralne i nigdy nie okłamie swojej ofiary. Jednak kim jest ta ofiara i czy to tylko przypadek, że to akurat ona ma zagrać w grę pana psychola? Oczywiście, że nie – Kelly Weaver to nastoletnia cheerleaderka, która jest już bardzo dobrze znana w internecie, a co za tym idzie ma spory wpływ na innych ludzi, a w szczególności dzieci. Kelly na swoich socialmediach prezentuje wyidealizowane życie i tworzy swoją fikcyjną kreacje. Nie podoba się to jednak panu w masce, który chce by pokazała ona swoją prawdziwą twarz.
Szkoda tylko, że początkowo nie da się w ogóle zrozumieć jego działań. Wiemy, że chce by dziewczyna przestała udawać kogoś kim nie jest, więc żeby do tego doprowadzić każe jej wstawiać fotki, które mają przekraczać konkretny próg polubień w konkretnym czasie. Widzicie w tym sens? Bo ja nie bardzo. Oczywiste, że w takiej sytuacji szybko będzie trzeba iść w kontrowersje i w co raz to odważniejsze pokazywanie ciała w celu pokonywania kolejnych progów polubień. Tylko, że to chyba nie jest pokazywanie prawdziwego ja naszej bohaterki.
Takich głupiutkich błędów scenariuszowych jest niestety znacznie więcej. Bohaterka jest ciągle obserwowana i podsłuchiwana poprzez kamery, ale nie przeszkadza jej to by rozmawiać z kimś na temat ucieczki bądź jak może powiadomić władze, że jest w niebezpieczeństwie. Zupełnie jakby ktoś nagle zasnął przed kamerami. Jednak element, którego najbardziej nie mogę pojąć to wstawianie zdjęć, na których bardzo wyraźnie widać krew czy wielki bandaż na plecach. Naprawdę nikt z internautów nie zorientował się, że coś jest nie tak?
Coś co miałem nadzieje, że będzie największym plusem tego filmu okazało się być solidnym niewypałem. Postać porywacza poza kilkoma scenami na początku nie budzi w nas żadnego poczucia strachu czy niepewności do tego co za chwile zrobi. Miało być tajemniczo i przerażająco, ale coś poszło nie tak. Nawet scena, w której zdejmuje maskę jest bez żadnego polotu. Co zabawniejsze – tylko my, widzowie, widzimy te twarz i absolutnie nic ten element nie wnosi do filmu. Reszta bohaterów również niczym się nie wyróżnia, a i aktorsko nie jest za dobrze.
Film niestety może wydawać się nudny aż do końcowych minut, kiedy to nabiera on zupełnie innego znaczenia i skupimy się na tym jak złe w skutkach mogą być socialmedia. Oto przecież miejsce, w którym jedni ludzie udają kogoś kim zupełnie nie są, pokazują swoje bogactwa, swoje wyidealizowane ciała poprawiane w photoshopie, a inni potrafią to wszystko łykać bez zastanowienia. Dodatkowo to właśnie influencerzy dołączają do grona osób, które wychowują i wpływają na przyszłość dziecka. Wcześniej byli to rodzice, dziadkowie i nauczyciele, nagle do tej listy dołączają również obcy ludzie z internetu. Socialmedia, jak to w filmie słusznie zostało powiedziane – próbują udawać, że mają pewne zasady, a w rzeczywistości wszędzie bombardują nas seksem i seksualizowaniem wszystkiego.
Technicznie rzecz biorąc film trzyma poziom. Zdjęcia przypominają dobrej jakości amatorską produkcje, niżeli pełnoprawny film. Nie ma tu żadnego szału, żadnych długich ujęć, ale ogląda się to całkiem dobrze, a i montaż daje rade. Co ciekawe film jest reklamowany jako thriller horror i tak jak z tym pierwszym zdecydowanie się zgadzam, tak temu drugiemu mówię stanowcze nie. W całym filmie są może dwie sceny (i to na początku), które może by się nadawały do jakiegoś filmu grozy, ale to też tak nie do końca.
Podsumowując – Deinfluencer to film, który można obejrzeć ale można też na przykład umrzeć ale raczej nie więcej niż raz. Jest to produkcja, która ma nam przekazać jakąś mądrą myśl i w takim przypadku jest całkiem udany. Nie widzę niestety sensu powrotu do tego filmu, gdy już dobrze wiemy co i jak. Swoją drogą w internecie są jakieś ślady filmów pod tytułem „Deinfluencer: Offline” i „Deinfluencer: Clickbait”. Zapewne reżyser już teraz planuje kontynuacje. Czy zobaczę? Pewnie tak, ale liczę na coś świeżego.
Dzięki i zapraszam do dyskusji w komentarzach 😉
Produkcja, do której podchodziłem wiele razy, ale nigdy nie było dane mi jej ukończyć. Za sprawą świetnego klimatu przychodziły kolejne próby, by w końcu znowu usunąć grę z dysku przez zbyt wysoki poziom trudności, odczekać dwa lata i powtórzyć te sytuację, ale w końcu się udało i dziś mogę wam ją przedstawić, poznajcie przygodówke point and click z 2001 roku – The Watchmaker. Zegarmistrz!
O to wcielamy się w dwójkę bohaterów – Darryla Boone’a – prywatnego detektywa z zamiłowaniem do badania zjawisk paranormalnych i panią mecenas – Victorie Conroy. Zadaniem naszych bohaterów jest wyruszenie do pewnego zamku i odszukanie tajemniczego wahadła, które już niedługo może doprowadzić do końca świata TUDUDUDUUUU! I mimo, że nasz cel w tej grze wydaje się być już strasznie oklepany tak w rzeczywistości, po poznaniu pewnych szczegółów tej opowieści, uważam że jest to zmarnowany potencjał i w tym świecie można było opowiedzieć dużo ciekawszą historie. Wystarczyłoby tylko skupić się bardziej na postaciach, opowiedzieć nam o nich więcej. Przedstawić ich jako prawdziwych ludzi z „jakimś” charakterem, a nie punkty na scenariuszu do odbębnienia. Bardzo dobrze pamiętam jak za gówniaka bałem się, a zarazem jak bardzo ciekawiła mnie historia małej dziewczynki pochowanej w mauzoleum, a teraz po ukończeniu gry dalej nic o niej nie wiem i nie rozumiem co jej wątek zmienia w fabule, poza pretekstem do kolejnych zagadek.
Przygody naszych bohaterów przyjdzie nam oglądać statyczną kamerą ustawioną gdzieś w rogach pomieszczeń, ale w każdym momencie możemy na chwilę uruchomić widok z pierwszej osoby, aby dokładniej przyjrzeć się danym przedmiotom czy meblom. Sterowanie działa na zasadzie hybrydowej – kursorem myszy zaznaczamy elementy, na których chcemy wykonać interakcje i nasza postać wtedy normalnie do nich podejdzie, ale do wolnego sterowania dużo lepiej jest korzystać z klawiatury. Niestety w grze nie ma wbudowanych ustawień do zmiany mapowania klawiszy, więc będziemy zmuszeni korzystać z układu strzałki + myszka, który nie ukrywajmy – nie należy do najwygodniejszych. Przy klikaniu w małe elementy gra potrafi czasem źle odczytać co kliknęliśmy, ale nie jest to nagminny problem.
Zagadki w grze zdecydowanie należą do trudnych, a otwarty świat nie ułatwia ich rozwiązywania. Na szczęście podpowiedzi znajdziemy w dialogach czy przedmiotach jakie znajdujemy. Nawet niepozorna kłódka znajduje sobie w tej grze dość nie jasny cel, w pewnym momencie po prostu wpadamy na pomysł, że ten mały przedmiot, który mamy w ekwipunku praktycznie od początku gry możemy wykorzystać w bardzo ciekawy sposób, zdecydowanie nie zgodnie z jego przeznaczeniem. Warto podchodzić do różnych zadań różnymi postaciami, bo tam gdzie delikatna pani mecenas sobie nie poradzi, tam Darrel dopomoże (i odwrotnie). Zdecydowanie na pochwałę zasługuje to, że to co powie nam dana postać zależy od tego jakim bohaterem akurat gramy. Młoda pokojówka nie będzie się tak chętnie dzielić swoimi przygodami miłosnymi, jeżeli będziemy grali sporo starszym od niej facetem, ale za to z kobietą, która ją zrozumie – jak najbardziej! Sam niestety nie należę do najbystrzejszych ludzi do takich gier (kto oglądał machinarium w moim wykonaniu ten wie), więc te zagadki sprawiały mi problem i musiałem sobie bardzo dużo pomagać poradnikiem.
Dzisiaj gra straszy nas paskudną oprawą graficzną i poszarpanymi krawędziami. Zaś gdy wychodziła w 2001 roku grafika była po prostu okej, ale zdecydowanie nic po za tym. Mieliśmy już wtedy gry, które potrafiły cieszyć oko dużo bardziej. Niestety nawet nasi protagoniści nie dostali jakiegoś lepszego modelu, a przecież ciągle musimy na nich patrzeć. Nie pomaga również fakt, że gra nie wspiera wyższych rozdzielczości, a przez to, że nie zyskała ona nigdy rozgłosu to i żadnego widescreena w internecie nie znajdziemy. Jesteśmy zmuszeni grać w 1024×768.
Coś co bardzo mi się jednak spodobało to żyjący świat. Cała historia toczy się w ciągu jednego dnia, a każda nasza udana interakcja z jakimś przedmiotem to +kilka minut do czasu akcji. Pozwoliło to na różne rozmieszczenie bohaterów w zależności od godziny. Tak o to na przykład o godzinie dziesiątej na basenie znajdziemy żonę nadzorcy relaksującą się przy czytaniu książki, by o czternastej spotkać ją ćwiczącą na siłowni, a o siedemnastej w jej pokoju popijającą herbatkę – świetne. Każda z postaci ma różne zadania na różne godziny, dzięki czemu mamy wrażenie że zamek faktycznie żyje. Jest to również kolejna zachęta do zwiedzania terenu zamku, żeby zobaczyć co nasi bohaterowie robią i jakie są ich obowiązki, a może i przyda nam się to do rozwiązania jakiejś sprawy? Do eksplorowania zachęca nas również bardzo ładna mapa. Zamek wewnątrz jest wykonany bardzo dokładnie i nie brakuje w nim pomieszczeń. Tajemnicze stare skrzydło nie zawodzi i gdy w końcu się do niego dostaniemy to czuć ten tajemniczy klimacik.
A skoro o klimacie mowa – jest to element, który prowadzi całą tę grę. To właśnie ten tajemniczy, mroczny klimat ciągle zachęcał mnie do powrotu na ten piękny zamek. Muzyka, która przygrywa nam w trakcie odsłaniania kolejnych tajemnic tego miejsca idealnie pasuje do tego mrocznego świata. Wejście do ukrytego pomieszczenia zawsze wiązało się z załączeniem jeszcze bardziej tajemniczej melodii i jeszcze większej potrzeby poznania całości tej historii.
Zegarmistrz otrzymał pełną polonizację, ale nie zaliczyłbym jej do udanej. Tłumaczenie jest pełne literówek, a i grając facetem niejednokrotnie słyszałem jak zwracają się do mnie w formie żeńskiej. Dubbing poza całkiem dobrym Darrylem (Dariusz Odija) jest raczej średni. Mam wrażenie, że aktorzy nawet nie wiedzieli w czym grają i w jakich okolicznościach wypowiadają swoje kwestie. Dodatkowo nawet jakość audio jest kiepska, czasem słychać jakieś podmuchy i ogólnie dziwne trzeszczenie. Chociaż i tak stoimy dziesięć poziomów wyżej niż oryginalny (?) angielski dubbing. To co się tam zadziało to jest po prostu tragedia i poziom jasełek w szkole podstawowej xD
Podsumowując – Zegarmistrz to produkcja, która mistrzowsko zmarnowała potencjał na opowiedzenie bardzo ciekawej historii, ale mimo to dalej potrafi sprawić trochę radości w trakcie grania. Niestety jednak granie na dzisiejszym sprzęcie jest znacznie utrudnione i jeśli nie jesteś wielkim fanem gier przygodowych i skomplikowanych zagadek – na twoim miejscu odpuściłbym sobie te pozycje. Sam pewnie nawet bym na nią teraz nie zerknął, gdyby nie to, że tak często zagrywałem się w nią w dzieciństwie 😉
Victor Crowley miał być tym kim od lat był już Jason Voorhees, Freddy Krueger czy Michael Myers – slasherowym zabójcą, który już na zawsze miał się zapisać w naszej popkulturze. Myślę, że wiele z was nawet nie wie o kim mowa, co samo przez się mówi jak bardzo twórcy przeholowali z oczekiwaniami, ale co poszło nie tak i dlaczego uważam serie „Topór/Hatchet” za niedocenioną i zasługującą na znacznie większą popularność? O tym w dzisiejszym tekście 😉
Zanim jednak weźmiemy na warsztat produkcje Adama Greena powinniśmy zastanowić się dobrze czym jest slasher. Także czas na kącik edukacyjny. Slasher to podgatunek horroru, w którym liczba bohaterów zmniejsza się poprzez wymyślne zabójstwa psychopatycznego mordercy. Ofiary w takich filmach to często stereotypowi bohaterzy typu jakaś głupia blondynka, alvaro przystojniak itp. Istnieją również pewne reguły, których należy przestrzegać aby w takim filmie przeżyć, inaczej w 99% przypadkach zakończy się to brutalną śmiercią. Bardzo często w slasherach będzie poruszany temat seksu, alkoholu – to nieodłączny element takiego kina. Siadając do oglądania filmu z tego gatunku raczej nie powinniśmy oczekiwać wybitnej historii, a mnóstwo krwi tryskającej w wszystkie strony świata.
Teraz, gdy już wiemy z czym mamy do czynienia chciałbym przedstawić wam „Topór” – serie, składającą się z czterech filmów, która w 2006 roku była reklamowana jako „stara szkoła amerykańskiego horroru” i tak – zdecydowanie ten slogan jest zgodny z prawdą, bo produkcja Adama Greena czerpie garściami z klasyków tego gatunku, w szczególności z kultowego i uwielbianego przeze mnie „Piątku trzynastego”. Green wykreował postać zabójcy, która wbija nam się do głowy tak samo mocno jak inni, klasyczni slasherowi zabójcy. Widz bardzo mocno wyczekuje każdego pojawienia się Crowleya na ekranie, bo jest to gwarancja dobrej i mocnej sceny. Victor jednak morduje bardzo często i bardzo krwawo. Robi to nawet częściej niż Jason, który na swoim koncie ma mistrza w ilości zabójstw. Gdyby tylko było więcej filmów z tej serii to myślę że jego miejsce zająłby nasz dzisiejszy bohater. Ilość w tym wypadku nie oznacza jednak utraty jakości, niejednokrotnie byłem w szoku widząc co wyczynia ten psychol w ogrodniczkach.
Idąc dalej za tropem horrorów lat osiemdziesiątych – Hatchet jest kiczowaty, ale to piekielnie kiczowaty. Mamy tutaj sporo nieśmiesznych żartów, szczególnie w pierwszych dwóch częściach. Jednym z takich żartów jako przykład podam myśliwego, który pije swój mocz mówiąc mmm jakie pyszne. Kicz nie sięga jednak tylko żartów, ale i postaci czy sceny zabójstw, które tak bardzo chwale. Nie chodzi o to, że mam rozdwojenie jaźni i chwale i krytykuje jednocześnie ten sam element, ale o to że ten pastisz w tym filmie jest właśnie piękny i zamierzony. Scena z duszeniem przy użyciu jelit? Totalnie nierealistyczna, ale za to jaka świetna.
Warto również zwrócić uwagę na to, że w pewnym stopniu Topór jest też czarną komedią. Mimo, że pierwsza część ma żarty, które częściej są żałosne niżeli śmieszne to każda kolejna część śmieszy co raz bardziej. Jest to jednak bardzo charakterystyczny typ humoru, który nie każdemu musi się spodobać. Osobiście śmiechłem bardzo z samoświadomego żartu dotyczącego obsady – w wszystkich czterech filmach gra jeden, konkretny aktor, który wciela się w trzy podobne do siebie postacie. Reżyser nie udaje więc, że widz jest idiotą tylko wykorzystuje ten fakt by puścić delikatnie do niego oczko i wyskakuje z żartem na ten temat.
Seria ta jest zdecydowanie przeznaczona dla konkretnej grupy odbiorców, dla ludzi, którzy uwielbiają ten gatunek i przede wszystkim go rozumieją. Jest to również swego rodzaju hołd dla tego kina. Fani na pewno wyłapią bardzo fajny smaczek przewijający się przez wszystkie części – w obsadzie pojawia się mnóstwo postaci związanych z slasherami. Sam Victor Crowley został zagrany przez aktora, który wcześniej przez wiele lat wcielał się w Jasona Vorheesa – Kane Hodder. W jednej z części pojawia się również aktor grający Jasona z rebootu z 2009 roku, co w pewnym sensie daje nam walkę Jason vs Jason. Ważną role w serii odgrywa też Tony Todd – Candyman i twórca laleczki Chucky – Tom Holland. Na moment pojawiają się również Robert Englund – Freddy Krueger i Tyler Mane – Michael Myers. Jest jeszcze kilka innych, pomniejszych ról postaci, których fani powinni rozpoznać 😉
Skupmy się teraz jednak trochę na konkretnych częściach i opowiedzmy co je boli
Topór / Hatchet 2006
Pierwsza, a zarazem najgorsza część cyklu. Poznajemy legendę o Victorze oraz bandę debili, których nie da się polubić. Jest to jednak zdecydowanie najbardziej typowy slasher z wszystkich części. Twórcy co chwile prezentują najbardziej typowe cechy gatunku, przez co pastisz zmieszany z krwią wylewa się aż z ekranu. Nie ma co ukrywać, że największą zaletą tej części są morderstwa i ich częstotliwość. Niestety mimo, że w slasherach rzadko kiedy mamy wybitne aktorstwo, tak tutaj jest to jednak już za niski poziom co wpływa na odczucia przy oglądaniu.
Topór II / Hatchet II 2010
Przy okazji drugiej części Green postanowił trochę odpuścić z aż tak kiczowatym humorem co wyszło serii na dobre. W dalszym ciągu jest to seria, która stawia na klasyczny styl, ale już trochę bardziej na poważnie, bez takiego przesadnego aż pastiszu. Podoba mi się postawienie na rozwinięcie fabuły i przedstawienie nam jeszcze dokładniej historii Crowleyów, która mimo że kiczowata to satysfakcjonująca. Reżyser naprawił swój błąd i w przypadku „dwójki” bohaterowie są dużo lepiej zagrani. Dla Tony’ego Todda i Danielle Harris był to zdecydowanie udany występ. O Hodderze nawet nie wspominam, bo to on i jego topór ciągnie cały ten cykl. Zdecydowanie moja ulubiona część
Topór III / Hatchet III 2013
Tym razem Adam Green ustąpił stołka reżysera BJ. McDonnelowi i od razu widać trochę inną rękę, ale to nie znaczy, że jest gorzej. Ponownie dostajemy bardzo dobrą role Danielle Harris, której postać bardzo mi się spodobała w tej części i ponownie dostajemy świetne krwawe widowisko. Niestety, mimo że krwawo i wymyślnie jak zawsze, to coś poszło nie tak przy analizowaniu jaki ból może znieść Victor. W jednym i tym samym filmie w pewnym momencie Victor potrafi upaść i na chwile odlecieć od kilku strzałów z krótkiej broni palnej, a w innej scenie strzał z granatnika nic mu praktycznie nie robi. Początkowo podobał mi się pomysł z rozwiązaniem klątwy, ale gdy zobaczyłem go w praktyce… no zakończenie łagodnie mówiąc nie powala.
Topór 4: Victor Crowley / Victor Crowley 2017
Adam Green ponownie jako reżyser i film, którego początkowo miało nie być, a w końcu powstał po cichu w tajemnicy przed światem. Poprzednie filmy zaczynały się w dosłownie tym samym momencie w którym kończyły się wcześniejsze, teraz jednak mamy podróż w czasie o 10 lat do przodu, a legenda o Victorze jest jeszcze bardziej znana. Momentami widać bardzo niski budżet tego filmu, ale mimo to dalej ogląda się to całkiem przyjemnie. Zabójstwa nie robią aż takiego wielkiego wrażenia jak w poprzednich częściach, a aktorsko również regres, show skrada jedna postać w scenie po napisach. Ogólnie niby jest gorzej, ale nie spada to poniżej pewnego poziomu.
„Topór” mógłby być hitem, który stałby na równi z wieloma wcześniej wymienionymi klasykami, ale gdyby pojawił się dużo wcześniej. Jest to bardzo dobry slasherowy cykl, ale niestety fanów tego gatunku jest co raz mniej a i tak nie wszyscy do końca zdają sobie sprawę z konwencji tych produkcji. Co ciekawe mimo wielu negatywnych opinii Adam Green jest dumny z marki i szczęśliwy, bo udało mu się zebrać pewną rzesze fanów, którzy pokochali filmy o mordercy z bagien i możliwa jest kontynuacja.