Life is Strange: True Colors mnie zaskoczyło | Recenzja

Choć seria „Life is Strange” zaskarbiła sobie moje serduszko po fenomenalnej jedynce i równie wciągającym Before the Storm, True Colors za pierwszym razem mnie nie porwało – po dwóch czy trzech godzinach odłożyłem grę, by ukończyć ją na nowo dopiero po ponad dwóch latach. Świat pełen emocji, decyzji i konsekwencji brzmi obiecująco, ale czy „True Colors” naprawdę może równać się ze swoimi poprzednikami? Zapraszam na recenzję, w której dowiecie się czy Haven Springs wciągnęło mnie tak, jak kiedyś historia Max i Chloe.

Life is Strange: True Colors

Warto wspomnieć, że za serię Life is Strange odpowiadają dwa studia: Dontnod Entertainment – twórcy oryginału (w którego grałem) oraz Life is Strange 2 (na razie pominiętego przeze mnie), a także Deck Nine, które stworzyło Before the Storm (grałem), omawiane dzisiaj True Colors oraz najnowsze Double Exposure (jeszcze przede mną).

Tym razem przyjdzie nam wcielić się w postać Alex Chen, która po przygodach w różnych sierocińcach próbuje zacząć nowe życie dołączając do swojego starszego brata w małym, górniczym miasteczku Haven Springs.  Alex posiada jednak wyjątkową zdolność „widzenia” emocji ludzi w postaci kolorowych aur, co pozwala jej odczytywać ich uczucia i intencje, a nawet odkrywać skrywane tajemnice. Szkoda tylko, że gameplayowo umiejętność ta nie umywa się do cofania czasu Maxine, bo pomysł – choć dobry, tak zrealizowany po prostu kiepsko. Grając Max wielokrotnie musieliśmy wiedzieć kiedy i jak użyć naszej mocy, był to ważny element gry, który zresztą chwaliłem w swojej recenzji. W przypadku True Colors po prostu korzystamy z mocy bądź nie. Jasne – Life is Strange jest przede wszystkim opowieścią, to nie jest seria nastawiona na trudne wyzwania, ale po prostu „kolory” poszły o krok za daleko i brak jakiegokolwiek wyzwania udanie wprowadza mnie w głęboką nudę.

Bardzo cieszy mnie postęp, jaki twórcy osiągnęli w kwestii animacji twarzy bohaterów od pierwszej części. Po tragicznej mimice i jeszcze gorszym lip-syncu z pierwszej części, nagle dostajemy twarze, z których odczytanie emocji nie sprawia żadnego problemu. Bohaterowie są szczęśliwi, uśmiechają się na różne sposoby, wszystko zależy od tego skąd ta radość się bierze.  Nie mogę nie wspomnieć o bardzo ładnej grafice, która w połączeniu z malowniczym, pełnym kolorowych kwiatów i klimatycznych budynków miasteczku automatycznie budziło we mnie ochotę na ciągłe robienie screenów (których robić jednak wyjątkowo nie mogłem z przyczyn technicznych, dlatego jest ich tak mało w tej notce – nie należą do mnie). Tytułowe kolory to nie tylko emocje, ale całe Haven.

Life is Strange: True Colors

Niestety jednak nie wszystko poszło do przodu, a nawet twórcy postanowili cofnąć się w rozwoju, bo gra po prostu nudzi. Miasteczko gdzie każdy każdego zna i wszyscy są dla siebie jak rodzina (no dosłownie) jest na tyle nierealistyczne, że aż odrzucało jakąkolwiek chęć pobocznych rozmów. Wielokrotnie mijałem ludzi, z którymi mogłem poprowadzić rozmowę, ale po prostu tego nie robiłem, a z tymi, z którymi jednak gadałem – liczyłem tylko, że zaraz się zamkną, bo nie miałem ochoty słuchać gadania, którego niczego nowego nie wprowadzało. To nie jest poziom Before the Storm gdzie relacje między bohaterami były zrobione po mistrzowsku, True Colors chyba nigdy nawet nie próbowało zbliżyć się do tego poziomu. A jedyny związek między bohaterami, który mógł mi się spodobać czyli trio Alex, Steph i Ryana, dostało na tyle mało wspólnego czasu, że mogę tylko pomarzyć o tym jak dobrze to mogło zostać rozwinięte.

Cały czas powtarzałem sobie, że jeszcze chwila – zaraz może historia się rozkręci, zaraz będzie się działo. No i miałem rację, po godzinach nudy nagle intryga wjechała na pełnej i głowa zaczęła mi szumić od tego co tu się dzieje, szkoda tylko że potem na dwie godziny znowu wszystko zwolniło by za godzinę wyświetlić napisy końcowe. No powiem szczerze, że przy tym jak to wszystko było budowane liczyłem na coś dużo większego. Swoją drogą czułem jakby jedno z zakończeń było mocno faworyzowane przez twórców 😛

Life is Strange: True Colors

Pamiętam jak po ukończeniu poprzednich części sprawdzałem w internecie różne, inne kwestie dialogowe, a do zakończenia jedynki do tej pory regularnie wracam zastanawiając się czy podjąłem słuszną decyzje. Po historii Alex nie czuje takiej potrzeby. Decyzje dalej są trudne, nie mam co do tego wątpliwości, ale najprościej w świecie nie widziałem żadnych ważnych dla mnie skutków moich wyborów. Nie udało mi się wczuć w ten świat, w to miasto tak jak w Arcadia Bay.

Z takich mniejszych elementów chciałbym bardzo pochwalić system telefonu i Socialmedia. Czytanie grupy miasteczka i wiadomości sprawiało mi całkiem sporo frajdy. Na wielki minus zasługuje jednak dziennik. Max powinna usiąść i nauczyć Alex jak pisać takie rzeczy. Chen nie opisuje zwyczajowo swoich przeżyć, ale opisuje emocje innych bohaterów, a w połączeniu z odręcznym stylem pisma utrudniało mi to przyjemne śledzenie myśli bohaterki, przez co szybko zaprzestałem zaglądanie do tego elementu.

Recenzując Life is Strange nie można nie wspomnieć niczego o muzyce, szczególnie gdy protagonistka jest wielką fanką muzyki na winylach. I tak – dobrego, delikatnego gitarowego brzmienia mamy tutaj pełen ogrom. Mimo wszystko jednak muzyka z pierwszej części dużo bardziej wpadła mi w pamięć, ale jest to po prostu kwestia ilości utworów.

Life is Strange: True Colors

Podsumowując – Life is Strange: True Colors miało potencjał u podstaw, niestety jednak Deck Nine w większości elementów zawiodło, a szkoda, bo po recenzjach i zwiastunach spodziewałem się dużo lepszej przygody. Zagrać niby można, ale nie jest to gra zapadająca w pamięć, oj nie, zdecydowanie nie. Został mi jeszcze dodatek Steph do ogrania – jeżeli się do tego przekonam, zapewne uzyskacie recenzję w komentarzu. A i obiecałem sobie wspomnieć o larpie – zdecydowanie najlepsze co było w tej grze to inna gra, polecam larpy by Steph!

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *