Po genialnym „The Batman” Matt Reeves kontynuuje rozbudowę swojego mrocznego uniwersum, tym razem skupiając się na jednym z najbardziej charakterystycznych bohaterów filmu. Pingwin – postać, która kradła każdą scenę, w której się pojawiała – doczekał się bowiem własnego, ośmioodcinkowego serialu, zatytułowanego jego przydomkiem. Teraz, po premierze wszystkich odcinków, możemy zobaczyć, jak Oswald Cobblepot przebija się przez brudne ulice Gotham, zdobywając władzę i rozkręcając swoją karierę w brutalnym półświatku. Czy serial trzyma poziom filmu? Zapraszam na recenzję miniserialu „Pingwin” od HBO.
Zacznijmy od absolutnie najważniejszego elementu, dzięki któremu Pingwin jest tak genialny – aktorstwo, które wchodzi na inny poziom. Colin Farrell już w The Batman udowodnił, że jego Oswald Cobblepot jest niepowtarzalny, ale dopiero w serialu, Farrell otrzymuje przestrzeń, by jeszcze bardziej rozwinąć swoją postać. Dzięki znakomitej charakteryzacji aktor jest niemal nie do poznania a przemiana w fizycznie odpychającego, brutalnego gangstera jest w jego wykonaniu wręcz doskonała. Każdy grymas, każdy gest oddaje zarówno brutalność, jak i desperację Oswalda, który za wszelką cenę pragnie zdobyć władzę. Pingwin manipuluje ludźmi z kalkulatorem w ręku, bez wahania wykorzysta każdego, kto mógłby zbliżyć go do jego celu.
Na przeciw Farrellowi pojawiła się jednak totalnie niespodziewana perełka w postaci Cristin Milioti jako Sofia Falcone. Aktorka, której wcześniej nie znałem błyskawicznie skradła moją uwagę za sprawą postaci pełnej tajemniczości, która z każdym spojrzeniem i gestem budzi niepokój. Sofia to kobieta o nieprzewidywalnym umyśle, której przeszłość w Arkham nie jest tylko tłem – to część jej niebezpiecznego, mrocznego charakteru. Choć jej uroda przyciąga wzrok, to jej oczy i uśmiech mają w sobie coś mrocznego, niepokojącego, jakbyś nigdy nie wiedział, co naprawdę ma w planach. Milioti perfekcyjnie oddaje tę dwoistość – z jednej strony to kobieta, którą można by uznać za piękną i czarującą, z drugiej zaś jej zachowanie, pełne nieoczekiwanych zwrotów i manipulacji, pokazuje, że ma zdecydowanie więcej w zanadrzu, niż chce by ktokolwiek zauważył.
Od momentu gdy na bieżąco oglądałem dwa ostatnie sezony Better Call Saul, stałem się wielkim fanem wydawania odcinków z tygodniową przerwą. Dzięki temu mogę jeszcze głębiej zanurzyć się w świat przedstawiony i poświęcić więcej czasu na przemyślenia nad fabułą. Taki model wydawania daje fanom mnóstwo pola do snucia teorii, wymiany spostrzeżeń i analizowania szczegółów, co w znacznym stopniu wpływa na zapamiętanie serialu na dłużej.
Powiedzieć, że Pingwin ma genialne sceny, to jak nic nie powiedzieć. Zdjęcia są pełne paraleli do tych z The Batman, co pozwoliło Reevesowi stworzyć spójne i mroczne uniwersum. Charakterystyczne, przytłumione, a wręcz zamglone oświetlenie oraz brudne, zniszczone ulice Gotham budują ohydny, gęsty klimat, który chłonie się z każdym kadrem. Jeszcze lepsze są sceny, gdy do akcji wchodzi kontrastowa muzyka, która z pozoru mogłaby wydawać się totalnie niepasująca do tego co dzieje się na ekranie, a w finalnym rozrachunku wytwarza nam fragmenty, do których chce się wracać w kółko.
Tak naprawdę ciężko jest mi się do czegokolwiek przyczepić, poza jedną konkretną postacią. Julian Rush jest w tej historii po prostu niepotrzebny, a jego obecność wydaje się być wprowadzona na siłę i zupełnie nie wnosi nic istotnego do fabuły. Jako postać, nie ma on żadnego wyraźnego celu, ani nawet swojego miejsca w tym uniwersum. Jasne – mamy jakiś tam zarys charakterku, który ma potencjał, ale niestety w żadnym stopniu nie został on wykorzystany. Może jest to po prostu podbudowa pod The Batman 2? Nie wiem, ale w samym Pingwinie Rush jest zbędny.
Bałem się zakończenia, oj jak się bałem, że wszystko pójdzie w złą stronę… Ale jak bardzo ten strach był niepotrzebny. Zakończenie jest absolutnie fenomenalne. Odcinek, choć długi, nie miał ani chwili, która by się dłużyła. Każda scena była napięta, pełna emocji i zaskakujących zwrotów akcji. Wszystko miało swoją przyczynę i wszystko miało swój skutek. To zakończenie, które nie traci sensu na rzecz szokujących i niepotrzebnych wydarzeń. Jest kompletne, logiczne i satysfakcjonujące w każdym calu, a zarazem budujące jeszcze większe napięcie przed nowym Batmanem.
„Pingwin” Matta Reevesa rozwinął uniwersum w sposób idealny. Zakończył to co zakończyć powinien, rozwinął to co na rozwinięcie zasługiwało i zbudował potężny fundament pod nowe opowieści człowieka nietoperka, na które jednak musimy poczekać aż do końcówki 2026. Pewnie do tego czasu obejrzę pingwina jeszcze co najmniej dwa razy – takie to KINO.
Rozumiem, że Batmana nie ma w tym serialu. Nie znam fabuły do końca, tyle co z jakichś artykułów, ale nie ma poczucia, że go tam brakuje? W sensie, że w innych okolicznościach byłaby interwencja z jego strony? No i czy nie masz poczucia „romantyzowania” jakby nie patrzeć negatywnych postaci.
Tak naprawdę, poza jednym fragmentem, nie ma żadnej sytuacji gdzie interwencja Batmana byłaby obowiązkowa i udało się całkiem zgrabnie go odstawić na półkę. Chociaż ten jeden fragment to faktycznie „wydarzenie”, na którym nietoperz pojawiłby się w mgnieniu oka, gdyby tylko to był film o nim. Jakiś czas temu na peju, którego obserwuje wstawili takiego, humorystycznego posta https://www.youtube.com/shorts/t6N3D5hJ034
Co do romantyzowania zaś – absolutnie nie! Pingwin jest postacią obrzydliwą, obleśną i pełną brutalności, której zachowania w żaden sposób nie da się wytłumaczyć. W serialu nie ma żadnych prób wybielania jego postaci a wręcz twórcy sukcesywnie budują nienawiść do niej.